Rok po rosyjskiej inwazji na Ukrainę Fundacja w Stronę Dialogu rozpoczęła publikację serii świadectw ukraińskich romskich uchodźczyń. Ich przejmujące historie są świadectwem tego, jak ogromnie traumatycznym przeżyciem jest doświadczenie wojny. Publikujemy trzy z nich.
Tekst powstał w cyklu „Historie romskich uchodźczyń” w ramach naszej współpracy z Fundacją w Stronę Dialogu. Pierwotnie ukazał się na stronie Fundacji.
Wiele osób skarżyło się na hałas dobiegający z jednego z pokoi w ośrodku długoterminowego pobytu przy ulicy Kasprzaka 22. Elizaveta przyznaje: “Ja gromka.” I taka właśnie jest, głośna. W przeciwieństwie do czwórki swoich nastoletnich dzieci, z którymi mieszka: Lizy, Stepana, Artioma i Mariany.
Przed wojną, przez 15 lat pracowała na bazarze. Co dwa tygodnie wsiadała w autobus do Drohobycza, gdzie znała człowieka, który sprzedawał najtańsze buty, skarpetki i T-shirty. Towarem handlowała tam, gdzie akurat mieszkała. Przez ostatnie 10 lat w Żytomierzu, wcześniej w Irszawie.
Praca dawała jej możliwość utrzymania, wyposażyła w donośny głos. Co najważniejsze, nauczyła zaradności, tak potrzebnej przy wychowywaniu dziesięciorga potomstwa i później, kiedy musiała sprzedać dom na Zakarpaciu. Wtedy, kiedy jedno z jej dzieci zachorowało na raka, a ona z pozostałą czwórką zdecydowała się uciec do Polski.
Kiedy Rosja zaatakowała Ukrainę, nie zastanawiała się długo. Spakowała się drugiego dnia wojny. Spakował się też jej mąż, Vasyl, gotowy jechać w drugim kierunku: dołączyć do ukraińskiej armii. Dużo płakała, ale pobyt w Przemyślu wspomina dobrze. Ludzie jej pomagali, organizowali zajęcia, w których uczestniczyły jej dzieci. Nigdy wcześniej nie były za granicą.
Wróciła do Ukrainy z powodu choroby. W Żytomierzu spędziła kilka miesięcy, krążyła między domem, a szpitalem. Zniosła do piwnicy wodę, koce i ziemniaki. Starała się nie myśleć o tym, czy kiedyś się przydadzą. Nie mogła się przyzwyczaić do alarmów bombowych. Zdecydowała się ponownie wyjechać, kiedy na bazarze spotkała dzieci sprzedające cukierki - zbierały pieniądze na ukraińską walkę.
Tym razem płakała przez miesiąc - za rodziną, która została w Ukrainie, w szczególności za mężem. W Przemyślu dostała informację, że w Warszawie działa organizacja, która pomaga społeczności romskiej. Teraz stara się być wsparciem dla swoich dzieci: chce, żeby chodziły do szkoły, żeby nie pakowały się w kłopoty. Jest zdecydowana i gotowa, aby o to zadbać. Niech skargi sąsiadów będą tego dowodem.
Zawarte w wywiadzie poglądy i konkluzje wyrażają opinie autora i nie muszą odzwierciedlać oficjalnego stanowiska Fundacji im. Heinricha Bölla.